Dziewięć. Nie zakładaj, że malowanie jest łatwe. Spotkaj się z tym, co mroczne.

Ostatni artykuł Nie zakładaj, że malowanie jest trudne, pisałam w lipcu, zaczynał się wakacyjny czas, a ja szykowałam się do wrześniowego pleneru w Toskanii. Kiedy pisałam tamten tekst zależało mi na tym, żebyś dzięki gotowości na eksperyment, na kreatywność otwarła się na nowe doświadczenia, na samą siebie.

pobrane

Czas w Toskanii, słońce, oglądanie najlepszej na świecie sztuki i malowanie toskańskiego krajobrazu już dawno jest tylko wspomnieniem. Najmilszym, błogim. Słonecznym punktem odniesienia do tego co dziś napiszę. A to co napiszę, nie będzie zbyt przyjemne.

Wiedziałam pisząc w lipcu, że kolejny artykuł z serii Jak rozpocząć przygodę z malowaniem. 12 wskazówek, napiszę dopiero jesienią. Dlaczego? Potrzebowałam czasu, dystansu, spojrzenia na siebie z lotu ptaka. Lubię popatrzeć na to, co robię z taką refleksją, namysłem, z pytaniem po co to robię, czy to prowadzi mnie do miejsca w którym chcę być. Potrzebowałam przerwy od pisania, by bardziej być i przeżywać niż opisywać.

Czy tak też jest z malowaniem? Czy malowanie zawsze jest tylko łagodną przestrzenią, w której możesz medytować poruszając pędzlem, delektować się kolorem, relaksować się i spełniać swoje marzenie o wizerunku kreatywnej osoby, która raz na jakiś czas, z poczuciem ekscytacji staje do płótna ustawionego na sztalugach, wyciąga pudło farb, miesza je na palecie i spontanicznie maluje? Czy malowanie zawsze zaprowadzi cię do pozytywnego obrazu samej/go siebie?

img_4224

Francis Bacon. Autoportret

Wiem, że uczestnicy Iluminatornii, czasem mówią, że już samo mieszanie i kładzenie farby na płótno jest takie przyjemne. Takie stwierdzenia bardzo mnie cieszą, bo wiem, że właśnie dla kogoś zaczyna się fascynująca przygoda z obrazem, kolorem, formą.

Ale też w takiej chwili myślę, że oto za zakrętem czeka na tą osobę coś dla niej bardzo zaskakującego, niespodziewanego. I często nieprzyjemnego.

Zamiast relaksu, odpoczynku, przyjemności i głębszego wglądu w siebie, dotykasz i wywołujesz trudne dla siebie rzeczy, demony, które drzemią w cieniu, dopóki ich nie ruszasz. A z pewnością ruszysz je jeśli zaczynasz na serio tworzyć, malować, czy jakkolwiek inaczej kreatywnie się uaktywniać. Albo zaczniesz przed nimi uciekać, a one będą cię gonić.

Co jest tym obszarem trudności, mrocznym i czasem nieprzyjemnym? 

Po pierwsze malowanie na dłuższą metę domaga się skupienia, przemyślenia samego siebie, świadomości dokąd idziesz, co chcesz malować, czy masz “coś” do namalowania, powiedzenia i czym to jest. Malowanie spontaniczne pokazuje, że nawet spontaniczność potrafi cię ograniczać, zatrzymywać w prawdziwym rozwoju. Że intuicja, w której nie ma dotknięcia prawdy o sobie potrafi być miałka i pusta.

Po drugie, kolejny krok, po spontanicznym i emocjonalnym malowaniu (do którego zawsze można i warto wracać, żeby pozbyć się swojej nadmiernej powagi) wiąże się z ćwiczeniem się w pewnych umiejętnościach. A każda rzecz, którą trzeba ćwiczyć, a nie jest jeszcze twoim nawykiem, domaga się wysiłku i zaangażowania. Ćwiczysz, ale nie masz efektu, o jaki ci chodzi. Masz w głowie obraz i wiesz jak ma wyglądać, ale twój obraz się temu nie poddaje. Bo może trzeba odpuścić wizję czym ma być mój obraz? Albo podążać za jego ogólnym kształtem, a nie zamykać go we wstępnych założeniach. Czy to nie przypomina innych spraw z życia wziętych?

Dlatego tak ważne jest zdobywanie umiejętności, a równocześnie malowanie z serca, z intuicji, ważne jest ćwiczenie się i pokonywanie kolejnych progów. Ważne jest, by malowanie nie stało się słodkim, kiczowatym wyrazem jednej strony twojej osoby. Tej pozytywnej i dobrej, tej którą tak bardzo chcesz wciąż pokazywać światu, wypierając tą drugą. Tą trudną i mroczną.

Po trzecie kiedy malujesz już dłużej (a czasem to pojawia się szybko), obrazy, które tworzysz nie satysfakcjonują cię, nie podobają się. Z tym że coś “nie wyszło” możesz oczywiście poradzić sobie w taki sposób: “przecież maluję dla przyjemnóści” i  “proces jest ważny a nie cel”. Tak, to prawda, ale z progiem frustracji warto też się spotkać i zmierzyć, a nie wypierać go i uciekać od niego. Jeśli ominę go w malowaniu, czy innym artystycznym, kreatywnym działaniu, przyjdzie do mnie w innym obszarze życia. 

Dziś przeczytałam takie zdanie Nicka Vujicica: “Wszystko zaczyna się od odwagi, której potrzeba w momencie, kiedy coś nam się nie udaje”.

Tak też jest z obrazami i malowaniem. Prawdziwa przygoda, prawdziwe malowanie i prawdziwe spotkanie ze sobą NIE zaczyna się tylko wtedy kiedy wszystko jest fascynujące i sprawia przyjemność. Prawdziwa przygoda zaczyna się także zaraz za pierwszym rogiem, zakrętem, a potem za kolejnymi.

Kiedy podążamy naszą ścieżką malarską, czy inną artystyczną drogą wiernie i cierpliwie zaczynają odsłaniać się pod spodem rzeczy i sprawy mające moc transformacji bardziej niż cokolwiek innego. Ale nie da się tą ścieżką iść na skróty.

Można długo pozostawać w tym najbardziej przyjemnym miejscu, jaką daje sam fakt, że tworzymy, że kładziemy farbę, że uczymy się jak pociągać pędzlem, że jesteśmy w tym spontaniczni, ekspresyjni i wreszcie wyrażamy siebie intuicyjnie. A też, że nagle mamy dostęp do obszarów nam nieznanych, związanych z przyjemnością widzenia siebie jako osoby, która jest twórcza, oryginalna i podąża za swoją kreatywną częścią.

Możesz ten moment przyjemności rozciągać w czasie, ale nie dasz rady zatrzymać zmian i prawdziwego podążania drogą serca, jeśli wchodzisz w obszar tworzenia, sztuki. Jeśli zaczęłaś/eś malować i odkryłaś swoją radość z tego, odkryjesz też ciemną stronę tworzenia, siebie – i to właśnie będzie najmocniej przemieniające, jeśli odważysz się iść dalej.

Teraz opowiem Ci dwie historie. Jedna jest o Francisie Baconie, niezwykłym, mrocznym malarzu, który negował powszechnie panującą abstrakcję, odwołując się do malarstwa figuratywnego. A druga jest o mnie i mojej historii z nie-malowaniem.

Historia Bacona.

Bacon to malarz irlandzki, który żył w XX wieku, w swoich obrazach deformował ciało ludzkie w takie kształty, jakby chciał dotrzeć do esencji egzystencjalnego lęku człowieka zagubionego i przerażonego życiem. Pokazywał to w poskręcanych ciałach, zamkniętych klatkach umownej przestrzeni, przedstawianym krzyku.

120997_2290627

sudium-portretu-papieza-innocentego-x-1953Nazwano go największym poetą drugiej połowy XX wieku, nie z powodu tego, że pisał, ale dlatego, że malował obrazy jak najmocniejsze wiersze. Jego obrazy są pełne autentycznego lęku, krzyku i bezbronności człowieka wrzuconego w ten świat. Być może na wyraz jego obrazów wpłynęła bardzo trudna relacja z ojcem, do czego odwoływał się malując portret papieża Inocentego X w nawiązaniu do znanego obrazu innego malarza, Velazqueza. Malował ten temat około 40 razy! Uśmiercił tą postać wiele razy na swoim obrazie pokazując jej rozpacz i zagubienie, agresję i chęć ucieczki.

Ile trzeba mieć odwagi, by malować portrety i autoportrety ze zdeformowanymi, rozmazanymi elementami twarzy? Ile trzeba mieć odwagi, by pokazać inne piękno, niż to ukryte pod powierzchnią poprawności malarskiej i wyidealizowanych wizerunków?

Nowosielski, który malował niezwykłe nowoczesne ikony, powiedział kiedyś o jego obrazach że to ikony zła. Lata temu stwierdziłam podobnie, że dość oglądania Bacona i fascynowania się mroczną sztuką.

Ok. to była wtedy dobra decyzja. Potrzebowałam skupienia się na tym, co jasne by się rozwinąć i dojść do miejsca w którym dziś jestem.

Ale czy da się iść dalej, głębiej, nie dotykając miejsc mrocznych, nie spotykając krytyka siedzącego w głowie i cienia, w którym upchana jest i zamknięta energia życia, gdzie przebywają zakazy, by robić to, co jest najgłębszym pragnieniem?

Tu nie chodzi o grzebanie się i pogrążanie w ciemności, ale uświadomienie sobie jak wiele w mroku i cieniu jest schowane. I wydobycie wreszcie odważnie z cienia wszystkiego co blokuje, nie pozwala iść dalej.

Moja historia.

Kiedy skończyłam Akademię Sztuk Pięknych wiedziałam w czym jestem dobra, kochałam pracę z książką, projektowanie i ilustrowanie, a też obcowanie z książkami, czytanie ich by móc dobrać adekwatny motyw na okładkę czy do jej wnętrza. W Pracowni Książki i Typografi zrobiłam dyplom a potem po latach doktorat, wybierałam tematy, które najbardziej mnie poruszały, archetypy zawarte w motywach biblijnych i tak mocno obecne w kulturze i powszechnej świadomości/nieświadomóści.

Lubiłam ilustrację książkową ponieważ mogłam dzięki niej trochę malować, malować po swojemu. Nie musiałam malować obrazów olejnych, mogłam malować pastele, tworzyć monotypie inspirowane dobrymi, ciekawymi tekstami. No a przecież prawdziwe malarstwo to malarstwo olejne lub akrylowe, na płótnie. Więc malarką nie byłam, nie aspirowałam, ustawiłam się w pozycji niedosięgania tam, gdzie chciałam. Z góry i w trakcie mojej drogi utwierdzałam się w tym.

Dzięki temu, że zaangażowałam się w ilustrowanie i grafikę projektową, mogłam uciec od spełniania swojego największego pragnienia serca, by malować obrazy, by obcować z malarstwem, by być malarką.

Kiedy startowałam na wydział Grafiki po skończeniu Liceum Plastycznego zrobiłam tak ponieważ miałam pewność, że na malarstwo się nie dostanę… że tam idą najlepsi.

To samo zrobiłam kończąc studia. Przekonana, że żadna ze mnie malarka, zabrałam się za grafikę książkową. I dobrze. Dzięki temu pracowałam jako graficzka przez kilkanaście lat mojego życia, do tej pory korzystam z tego mojego wykształcenia i talentu. Wiele osób mówiło mi, że wykształciłam swój indywidualny styl w grafice książkowej i że moje prace są rozpoznawalne.

Po latach pracy w wydawnictwie i uczenia studentów rysunku (sic! a nie malarstwa) doszłam do wniosku, że chcę uczyć innych sztuki i tworzyć warsztaty, a z czasem może własną szkołę/przestrzeń artystyczną. Założyłam Iluminatornię. To była jedna z tych najlepszych decyzji w życiu.

Stworzyłam Iluminatornię dla samej siebie, żeby się wybawić i uratować z przymusu oceniania i bycia ocenianą, krytyki i bycia skupionym jedynie na obrazie i jego jakości, czego doświadczałam podczas studiów. By mieć przestrzeń i spotykać się z ludźmi, którzy są wolni w procesie malarskim i mają świeżość w kontakcie ze sztuką.

W Iluminatornii tworzę atmosferę rozwoju, akceptacji, eksperymentowania, prawa do swobodnego wyrażania siebie. Namawiam do tego innych i idzie mi to znakomicie, ale sama wobec siebie tego nie robię i pomijam samą siebie ucząc innych…

Stworzyłam lluminatornię z miłości do malarstwa, ale uciekłam w ten sposób kolejny raz od własnego malowania, od spełnienia pragnienia serca, by malować. W głowie, jak Baconowi, kołaczą mi się lęki, że skoro we własnych oczach nie jestem wystarczająco dobra by malować, to malować nie powinnam, najwyżej mogę tworzyć grafiki do książek, plakaty, ulotki, foldery, albo mogę uczyć innych, bo przecież rozumiem i kocham malarstwo tak głęboko. Tyle że Bacon malował wszystko, co przeżywał i co absorbowało jego wyobraźnię…

To jest moja osobista historia o tym, że malowanie nie jest łatwe. Że podążanie za marzeniami jest trudne i często wiąże się z długą i skuteczną ucieczką i sabotowaniem samego siebie.

Co będzie dalej? Jeśli moja droga tworzenia przestrzeni do zmian i kreatywności jest autentyczna, to znajdę też miejsce i odwagę w sobie by po prostu być tym kim chcę być i malować to co mi w duszy gra. Dlatego wiem, że kiedy przyjdzie czas, usłyszysz i zobaczysz czym żyję.

A jaka jest Twoja historia ucieczki od tego co jest Twoim marzeniem i tęsknotą?

Podziel się proszę tutaj albo na FB. Zapraszam!


Jeśli interesują Cię połączenia między życiem a sztuką ZAPRASZAM.